Denerwuje mnie uśrednianie wynagrodzeń i podawanie sum, o których przeciętny nauczyciel może tylko pomarzyć. W 2007 we wrześniu jako stażysta zaczynałam od 800 zł netto z kawałkiem (za cały etat), w czerwcu 2008 moje wynagrodzenie nadal nie przekraczało 1000 zł netto. Starsze koleżanki w pracy pytały mnie ze współczuciem, jak daję radę za to wyżyć. W 2014 roku jako nauczyciel kontraktowy dostałam 1690 zł (netto). Kokosy?
Wydaje mi się, że nie, ale, że może być jeszcze gorzej, dowiedziałam się podczas rozmowy o pracę w jednej ze szkół prywatnych w Kielcach. Zaproponowano mi 25 zł (brutto) za godzinę na umowę zlecenie. 20 zł na rękę za godzinę w szkole, gdzie nie tylko uczysz, ale
1) dbasz o bezpieczeństwo
2) przygotowujesz do egzaminów
3) odpowiadasz za wyniki nauczania
4) wychowujesz itp.
A wycieczki, dyskoteki, wywiadówki, rady pedagogiczne?
Mój kolega po fachu nie mógł uwierzyć, gdy na świeżo relacjonowałam mu przebieg rozmowy. Ja też przez dłuższy czas nie mogłam dojść do siebie po tej rozmowie. Z tego co wiem, języka niemieckiego uczy w tej prywatnej szkole młoda dziewczyna prosto po studiach.

A oto dwa „ciekawe” pytania podczas odbytych przeze mnie rozmów kwalifikacyjnych.
1. W szkole podstawowej dyrektor zapytał „Czym zajmuje się pani mąż?”
2. W szkole językowej właściciel poprosił mnie: „Czy może pani napisać coś na tablicy?”. Czy ktoś może wie, co ten „test” miałby oznaczać?

Dodam, że w obu przypadkach do współpracy nie doszło.